K.Oppenheim - Julek Klukowski - taki właśnie był...

K.Oppenheim - Julek Klukowski - taki właśnie był...

KU PAMIĘCI

Julka wspominam jako wspaniałego Kolegę, człowieka o niezwykłej kulturze osobistej, wielkim uroku osobistym a także i podobnym poczuciu humoru. Nie można było go nie lubić, czy też na niego się o coś wkurzyć. Gdy zaczynałem swoją przygodę z poważnym brydżem, czyli pod koniec 70- tych, Julek był chyba najjaśniejszą gwiazdą polskiego brydża, idolem młodszych kolegów. Ja również byłem jego fanem.

Miałem to szczęście, że grałem z nim sporo. Było to w latach 80-tych. Przede wszystkim w lidze - graliśmy razem w Marymoncie Warszawa, do którego trafiłem w 1982 roku. Ale także w kadrze (graliśmy chyba w parze 2 lub 3 sezony) oraz w turniejach w Polsce i za granicą.

Pierwsze nasze wspólne rozdania rozegraliśmy właśnie w lidze, w Marymoncie Warszawa. Byłem wtedy zawodnikiem rotacyjnym, grałem w lidze z kilkoma partnerami, m.in. właśnie z Julkiem. Pamiętam jeden z naszych pierwszych meczów – przeciwko mocnej wtedy Wiśle Kraków. Był to początek rozgrywek – jesień 1982 roku. I chyba jeden z naszych pierwszych wspólnych występów.

W tym okresie miałem swój świetny czas w brydżowej karierze, byłem m.in. świeżo upieczonym mistrzem Europy juniorów z Salsomaggiore. Julek – jak pisałem – wówczas wielka gwiazda polskiego brydża. Stanowiliśmy więc dość niebezpieczną parę.

Mecz z Wisłą zaczęliśmy jednak gorzej niż  fatalnie. Może dlatego, że graliśmy „skoro świt” (na coś trzeba winę zwalić…), a ja nie zawsze w takich porach brylowałem przy stole. Naszymi przeciwnikami byli Blat – Bizoń. Na dzień dobry, w pierwszych dwóch rozdaniach dostaliśmy od naszych krakowskich kolegów mocnego łupnia, ale to była ich zasługa. W trzecim rozdaniu, bardzo układowym, nieco na wyczucie, trochę na odbitkę, wrzuciłem popartyjnego szlemika. Był atak kładący, ale nie w ten kolor nastąpił wist. Miałem już pewną wygraną, ale mimo  to kontrakt przegrałem – jeden z bocznych kolorów podzielił się 7-1, a ja się przed tym nie zabezpieczyłem. Co nie było zbyt trudne. Co w takiej sytuacji często spotyka nas ze strony partnera? Stek wyzwisk i gra w parze praktycznie się kończy… Przynajmniej na tą połówkę.

Ale przecież moim partnerem był Julek. Po przegranej uśmiechnął się do mnie najszczerzej jak tylko to było możliwe i odezwał się tymi słowy: „Nie przejmuj się, Krzysiu, i tak po dobrym wiście nie mogłeś tego wygrać”.

Trudno mi powiedzieć, jak wtedy się poczułem, tego nie pamiętam. Pamiętam natomiast, że do końca tej połówki zagraliśmy z Julkiem jak z nut i roznieśliśmy wroga w drobiazgi. Połówka tego meczu zakończyła się koszykarskim wynikiem, coś koło 50 IMP-ów przewagi dla nas. Ale pewnie co najmniej tak wysoko byśmy polegli, gdyby Julek nie zachował się w tak piękny sposób po moim katastrofalnym zagraniu w trzecim rozdaniu. W tym sezonie ligi, tj. 1982/83 bardzo często graliśmy razem z Julkiem, był to świetny czas dla nas obu i dla Marymontu, który wtedy w cuglach zdobył tytuł Drużynowego Mistrza Polski.

Pamiętam jeszcze inne sytuacje – niemal jak dziś – też z gry w lidze,  kiedy Julek (gający z innym partnerem z naszej drużyny) wychodził z pokoju zamkniętego.

Już z daleka było widać, jak im poszło. Julek, jak prawdziwy rasowy gracz, uwielbiał wygrywać. I oczywiście – nienawidził przegrywać, szczególnie, kiedy był to efekt słabej gry własnej. Po każdej połówce, kiedy złoił przeciwnikom skórę, cieszył się całym sobą. To był nie tylko jego serdeczny uśmiech od ucha do ucha (czasem chyba nawet szerzej…). Wtedy wręcz każda część jego ciała okazywała wielką radość. Więc jak Julek przemykał zgrabnie, niby łania, między ciasno ustawionymi stolikami, aby porównać wyniki, kiedy jego krok i ruchy ciała przypominały spokojny finisz doskonałego chodziarza, który już wie, że nikt nie odbierze mu zwycięstwa – jasne było dla nas, że Julek na swoim stole wgniótł             w ziemię przeciwników.

Oczywiście zdarzało się też, że szedł swoim  zawsze dostojnym krokiem, ale już bez  tak widocznego w każdym ruchu entuzjazmu, uśmiechając się – ale nie aż tak szeroko. Wtedy wiedzieliśmy, że wynik ze stołu Julka oscyluje koło remisu.

Pamiętam jeszcze minę nr 3: smutne, ściśnięte usta, pochylona głowa i lekko przygarbiona sylwetka. Unikający nieco kontaktu wzrokowego z kolegami                      z drużyny. Zawsze wtedy wiedziałem co za chwilę Julek nam powie:

- Zagraliśmy O-Kro-Pnie!

Mówiąc to akcentował mocno każdą sylabę drugiego wyrazu. Było to najgorsze „przekleństwo” jakie kiedykolwiek dało się usłyszeć z jego ust.  Oddać tu muszę sprawiedliwość mojemu wspaniałemu Koledze: takie sytuacje zdarzały się Julkowi naprawdę rzadko.

Taki był właśnie Julek…

Krzysztof Oppenheim

zdjęcie: K.Siwek